czwartek, 24 stycznia 2013

5

Rano obudziłem się leżąc na podłodze obok okna. Byłem cały obolały, ale wstałem i szybko zarzuciłem na siebie świerzą koszulę i spodnie.
Wyszedłem z przedziału i poszedłem do wagonu jadalnego. Nikogo tam nie było. Podeszła do mnie jakaś awoksa.
-Skończyli już jeść?-spytałem, choć znałem odpowiedź.-Gdzie jest Fanny?- spojrzała na mnie obrażonym wzrokiem, Westchnąłem- Zaprowadź mnie. -Ruszyliśmy korytarzem ku pokoju na samym jego końcu. Nie zapukałem, po prostu wszedłem.
-Co nas czeka w Kapitolu?
-Oh! Same przyjemności! Upiększanie, parada trybutów, treningi. Wszystko tam jest takie wspaniałe!
-A dalej? -Zachowałem grobową minę, choć Fanny była cała w skowronkach.
-Igrzyska głodowe! I niech los zawsze ci sprzyja Finnicku!
-Chrzań się z tym swoim losem, Fanny!- Wyszedłem i trzasnąłem drzwiami. Łzy napłynęły mi do oczu. A co, jeśli zginę na arenie? Jeśli nigdy już nie zobaczę Annie, nie porozmawiam z nią?
Pobiegłem korytarzem do swojego pokoju, zatrzasnąłem drzwi i rzuciłem się na łóżko. Wiedziałem, że niedługo będziemy w Kapitolu i powinienem doprowadzić się do porządku, ale ledwo mogłem się ruszyć.
-Ubierajcie się kochani!- głos Fanny znów popłynął z głośników. - Za pół godziny wjedziemy do Kapitolu!
Zwlekłem się z łóżka i zmieniłem koszulę, bo ta którą miałem teraz na sobie była cała mokra od łez. Obmyłem też twarz w lodowatej wodzie. to postawiło mnie na nogi. Stanąłem przy oknie. patrzyłem na zbliżające się miasto które w świetle poranka zdawało się jaśnieć jakimś niesamowitym, niebiańskim blaskiem. Ale było to miasto grozy. Odwróciłem twarz od okna i wyszedłem z pokoju. stanąłem koło drzwi spodziewając się w każdej chwili zobaczyć kolorowy tłum kapitolińczyków którzy co roku w ogromnych ilościach przybywali na stację, aby zobaczyć tych którzy niedługo mają zginąć na oczach i  ku uciesze całego miasta.
Obok mnie stanęła Fanny z Marie i Mags. Bałem się. Bałem się, że zawiodę wszystkich którzy tak czekali na mój powrót. Obawiałem się nie spełnić nadziei całego dystryktu. Oni wszyscy wiedzieli, że jestem silny. Nie mieli tak dobrego trybuta od lat. Wiedziałem, że mogę wygrać- ale czy mi się uda?
Pociąg nagle się zatrzymał. Drzwi powoli się otworzyły. Marie nieśmiało się uśmiechnęła, ale ja wciąż nie mogłem się do tego zmusić. Wyszliśmy z pociągu. Szedłem spokojnie ale zdecydowanie i nerwowo zaciskając szczęki. Nie rozglądałem się wokoło.
Mags wepchnęła nas do samochodu który natychmiast ruszył z zawrotną prędkością. Przez całą drogę do ośrodka treningowego miałem w głowie kompletną pustkę. Gdy wysiedliśmy, wreszcie rozejrzałem się wokoło. To tu, w tym surowym, prostym w budowie budynku miałem spędzić najbliższe, może ostatnie, tygodnie mojego życia. Prychnąłem. ”To takie bezsensowne! Jakim prawem Kapitol ma decydować o moim życiu lub mojej śmierci?!” Zrodził się we mnie bunt, ale jednocześnie bezsilność. Wiedziałem, że z Kapitolem nie ma sensu walczyć. Nie przyniosło by to niczego dobrego. Byli tacy którzy próbowali się przeciwstawiać władzy Kapitolu i bardzo marnie skończyli.  

CZYTASZ = KOMENTUJESZ

2 komentarze:

  1. Genialne :D Nie mogłam się oderwać. Kiedy cześć 6? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak zwykle epicki rozdział xD
    Bardzo mi się podobają wtrącenia o Annie- on cały czas o niej myśli i właściwie wszystko robi dla niej (bynajmniej w moim odczuciu). To podkreśla ich więź itp . No, po prostu mi się podoba xD
    Trzymam kciuki. ^ ^

    OdpowiedzUsuń

Pochwal, skrytykuj, klnij jeśli trzeba ale szanuj Autorkę i innych komentujących!!!